Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/094

Ta strona została skorygowana.

Kimże jesteś? Błotem! Niczem! Idź naprzód — ciągnął surowo. — Lakas! prędko. Marsz!
Wypchnął Babalacziego przez drzwi i zszedł za nim na dziedziniec po krótkiej drabinie. Wioślarze przykucnięci u ognia obrócili oczy powoli, jakby z trudem, w ich stronę; potem, napozór obojętni, skupili się znów u ogniska, wyciągając ręce nad żarem. Kobiety przerwały pracę i z podniesionemi tłukami w ręku rzuciły szybkie, ciekawe spojrzenia z mroku pod domem.
— Tędy się idzie? — zapytał Lingard, wskazując głową ku małej furtce prowadzącej do zagrody Willemsa.
— Jeśli szukasz śmierci, oto pewna do niej droga — odrzekł beznamiętnym głosem Babalaczi, jakby wyczerpawszy wszystkie wzruszenia. — On mieszka tutaj — ten, który zniszczył twoich przyjaciół; który przyśpieszył śmierć Omara; który knuł z Abdullą najpierw przeciw tobie, potem przeciw mnie. Byłem jak dziecko. O hańbo!... Lecz idź, tuanie. Idź.
— Pójdę gdzie mi się spodoba — rzekł Lingard z naciskiem — a ty możesz iść do djabła; nie jesteś mi już potrzebny. Prędzej wyspy zapadną się na tych morzach niż ja, Radża Laut, stanę się narzędziem kogokolwiek z twego plemienia. Tau? I słuchaj co ci powiem: wszystko mi jedno co z nim zrobisz po dniu dzisiejszym. A mówię to, ponieważ jestem miłosierny.
Tida! Nie zrobię nic — rzekł Babalaczi, potrząsając głową z gorzką apatją. — Jestem w ręku Abdulli i nic mnie to nie obchodzi, tak jak i ciebie. Nic a nic! — dodał, odwracając się. — Zdobyłem dziś rano wiele mądrości. Niema mężczyzn. Wy biali jesteście okrutni dla waszych przyjaciół i litościwi dla waszych wrogów — a tak postępują głupcy.