Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/095

Ta strona została uwierzytelniona.

Poszedł w stronę rzeki, i nie obejrzawszy się ani razu, znikł w niskim wale mgły leżącej na wodzie i brzegu. Lingard patrzył za nim w zadumie. Po chwili ocknął się i zawołał do swych wioślarzy:
Hai ya! Słuchajcie! Kiedy zjecie ryż, będziecie czekać na mnie z wiosłami w ręku. Rozumiecie?
Ada, tuan! — odpowiedział Ali przez dym rannego ogniska, który rozpościerał się powoli, łagodnie po dziedzińcu — słyszymy!
Lingard otworzył zwolna małą furtkę, uszedł kilka kroków pustym dziedzińcem i stanął. Poczuł nad głową krótki oddech powiewu, który minął go, wstrząsnął wszystkiemi liśćmi na wielkiem drzewie — i zamarł w prawie niedostrzegalnem drżeniu gałęzi i witek. Lingard spojrzał instynktownie w górę z nałogu marynarza. Nad nim, pod szarą, nieruchomą pustką burzliwego nieba sunęły niskie, czarne opary w wyciągniętych ławicach, w bezkształtnych plamach, w zwiniętych kosmykach i skręconych zwojach. Nad dziedzińcem i domem płynęła okrągła, ciemna, leniwa chmura, ciągnąc za sobą tren z poplątanych, przejrzystych pasem, niby rozczochrane włosy żałobnicy.