z miejsca by się wymknąć. Lecz jakby zdawszy sobie sprawę z beznadziejności lub trudności swego zamiaru, przystanęła, zawahała się i wróciła powoli chwiejnym krokiem; mrugając tępo oczami, padła raptem na kolana wśród białego popiołu, pochyliła się nad stosem tlejących węgli i wydęła zapadłe policzki, dmuchając uparcie by rozniecić iskry w pożyteczny płomień. Lingard spoglądał na nią, ale poskąpiła mu najlżejszej choćby uwagi; widać uważała że resztka życia, kołacząca się w jej wychudłem ciele, może służyć tylko do spełnienia najprostszego z domowych obowiązków. Lingard poczekał chwilę i zapytał:
— Czemu wołałaś, o córko?
— Zobaczyłam jakeś wchodził — zaskrzeczała pocichu, przykucnięta z twarzą pochyloną wciąż nad popiołem — i zawołałam aby ją ostrzec. Tak mi kazała. Kazała mi — powtórzyła z jękliwem westchnieniem.
— A czy usłyszała twoje wołanie? — ciągnął Lingard łagodnym, spokojnym głosem.
Wystające łopatki starej kobiety poruszyły się niespokojnie pod cienką tkaniną obcisłej kurtki. Z trudem dźwignęła się z ziemi i pokusztykała, zrzędząc pod nosem, ku stosowi suchego chróstu, który się piętrzył przy płocie.
Lingard patrzył za nią bezmyślnie; nagle usłyszał skrzyp kładki prowadzącej od ziemi do drzwi domu. Wysunął głowę poza osłaniające go drzewo i zobaczył Aissę, która schodziła na dziedziniec, zamknąwszy drzwi za sobą. Podeszła śpiesznie ku drzewu, zatrzymała się wpół kroku z wysuniętą nogą, jakby tknięta nagłem przerażeniem i potoczyła dzikim wzrokiem na prawo i lewo. Głowę miała odsłoniętą. Ciemno-niebieskie płótno spowijało szczelnie całą jej postać obcisłemi ukośnemi
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.