Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/098

Ta strona została skorygowana.

fałdami; koniec płótna był zarzucony na plecy. Pukiel czarnych włosów zabłąkał się na jej piersiach. Nagie ręce o otwartych dłoniach i wyciągniętych palcach opadły i przywarły do ciała; w odchylonej wstecz postaci i głowie nieco wsuniętej w ramiona malowało się wyzwanie a zarazem jakby lęk przed oczekiwanym ciosem. Gdy tak stała samotnie wśród ciszy i bezruchu w nienaturalnym, groźnym brzasku posępnego dnia, wydało się Lingardowi że zrodziła się tam na miejscu z czarnych oparów i złowróżbnych, nikłych błysków słońca, które usiłowało przebić gęstniejące chmury i dostać się na bezbarwną pustkę świata.
Lingard ogarnął krótkiem lecz uważnem spojrzeniem zamknięty dom, i wysunąwszy się z za drzewa, szedł zwolna ku Aissie. Rozbiegane jej oczy znieruchomiały nagle, ręce drgnęły w lekkim skurczu, i to były jedyne oznaki że spostrzegła Lingarda; lecz gdy szedł dalej ku domowi, jakby chciał ją wyminąć, rzuciła się naprzód, stanęła przed nim, rozłożywszy ramiona i otwarła szeroko czarne oczy; z rozchylonych jej ust, które jakby usiłowały coś powiedzieć, nie padł żaden dźwięk i nie zmącił znaczącej ciszy tego spotkania. Lingard przystanął; spojrzał na Aissę z powagą i ciekawością. Po chwili rzekł spokojnie:
— Puść mnie. Przybyłem tu aby porozmawiać z pewnym mężem. Czy on się ukrywa? Czy ciebie wysłał?
Zbliżyła się o krok; ramiona jej opadły, lecz zaraz potem wyciągnęła je przed siebie, dotykając prawie piersi Lingarda.
— On nie zna lęku — rzekła cicho głosem drżącym lecz wyraźnym, wysuwając głowę naprzód. — To mój własny lęk kazał mi tu przyjść. On śpi.
— Dość długo już spał — rzekł zwolna Lingard. —