Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

Oto przybyłem i czas aby się zbudził. Idź i powiedz mu to, bo inaczej własny mój głos go zawoła. Głos, który on zna dobrze.
Odsunął ręce Aissy stanowczym ruchem i znów chciał ją minąć.
— Stój! — krzyknęła i padła mu do nóg jak podcięta kosą. Nagłość jej ruchu zaskoczyła Lingarda; odstąpił wtył.
— Cóż to znaczy? — wyszeptał zdziwiony i dodał zaraz rozkazującym, szorstkim tonem: — Wstań!
Podniosła się natychmiast i patrzyła na niego, bojaźliwa i nieulękła; stała niepewnie jakby pragnęła uciec, lecz w oczach jej palił się zuchwały ogień, świadczący jasno że postanowiła osiągnąć swój cel — choćby kosztem życia. Lingard ciągnął dalej surowym głosem:
— Zejdź mi z drogi. Jesteś córką Omara i powinnaś wiedzieć, że gdy mężowie spotykają się w świetle dnia, kobiety muszą milczeć i poddać się swemu losowi.
— Kobiety! — odparła z tłumioną gwałtownością. — Tak, jestem kobietą! Twoje oczy widzą to, Radżo Laut, ale czy widzą moje życie? O człowieku wielu bitew! Ja także słyszałam głos broni ognistej; ja także czułam padający na głowę deszcz młodych gałązek i liści ściętych kulami; ja także umiem patrzeć w milczeniu na gniewne twarze i silne ręce wznoszące wysoko ostrą stal. Ja także widywałam dokoła siebie rażonych śmiercią mężów padających bez okrzyku trwogi lub żalu, i pilnowałam snu zmęczonych zbiegów, i patrzyłam w nocny mrok pełen gróźb i śmierci, patrzyłam oczami, które były samą czujnością. Stawiałam czoło bezlitosnemu morzu — tu głos jej załamał się żałośnie — i trzymałam na łonie głowy tych co skonali, szalejąc z pragnienia, i brałam z ich zimnych rąk wiosła, i tak praco-