Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czekaj! — wykrzyknęła zduszonym głosem i ciągnęła dalej szybko, bezładnie: — Stój! Słyszałam. Mężowie rozmawiali często u ogniska... mężowie z mego plemienia. I mówili o tobie — pierwszym z mężów na morzu — mówili że w czas bitwy byłeś głuchy na ludzkie krzyki, lecz potem... Nie! nawet w ciągu walki twoje uszy były otwarte na głos dzieci i kobiet. Mówili... mówili to. A teraz ja, kobieta...
Zamilkła nagle, stała przed nim bez ruchu ze spuszczonemi oczyma i rozchylonemi ustami, jakby się przemieniła w bezduszny, głuchy, ślepy posąg, który nie wie co to strach lub nadzieja, gniew lub rozpacz. Zdumiewający spokój pojawił się na jej twarzy, nagły, rozpaczliwy, niewzruszony; drgały tylko delikatne jej nozdrza, rozdymając się i opadając szybko w urywanym trzepocie jak skrzydła pochwyconego ptaka.
— Jestem biały — rzekł dumnie Lingard, patrząc na nią spokojnie, a prostoduszna jego ciekawość ustępowała litości i rozdrażnieniu; — mężowie, którym przysłuchiwałaś się u ognisk wieczornych, mówili samą prawdę. Moje uszy są otwarte dla twoich próśb. Ale wysłuchaj mnie zanim przemówisz. O siebie lękać się nie potrzebujesz. Możesz zabrać się ze mną choćby i zaraz; znajdziesz schronienie u Saida Abdulli — on przecież wyznaje twą wiarę. A wiedz także i o tem: cokolwiekbyś powiedziała, nie wpłynie to na moje zamiary w stosunku do człowieka co śpi — albo kryje się — w tym domu.
Znów uderzyła w niego spojrzeniem, które było jak cios — nie gniewu lecz pragnienia; silnego, przemożnego pragnienia by zapuścić w niego wzrok, by przejrzeć go, by zrozumieć wszystko: każdą myśl, każde uczucie, każdy zamiar; każdy poryw, każde wahanie w duszy te-