Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

go człowieka, tego odzianego w biel obcego stworu, który patrzył na nią, który mówił do niej, który oddychał jak każdy inny człowiek, ale był większy, czerwonolicy, białowłosy i pełen tajemnic. Była to przyszłość zaklęta w ciało, było to jutro Aissy; wszystkie dni, wszystkie lata jej życia znalazły się przed nią, żywe i tajemne, zawarte z całą jej dolą i niedolą w piersi tego człowieka, którego można było przekonać, ugłaskać, przebłagać, może wzruszyć, udręczyć — może nawet przerazić — któż to wie? gdyby najpierw można go było zrozumieć!
Aissa widziała już oddawna dokąd zmierzały wypadki. Zauważyła pogardliwy, groźny chłód Abdulli; słuchała, zaniepokojona lecz niedowierzająca, posępnych napomknień Babalacziego, ukrytych jego aluzyj i niejasnych podszeptów aby opuściła bezużytecznego białego człowieka, albowiem jego los będzie ceną pokoju zapewnionego przez mądrych i dobrych, którzy go już nie potrzebują. A on... on sam? Przylgnęła do niego. Niema nikogo poza nim. Niema nic poza nim. Będzie usiłowała pozostać z nim zawsze — przez całe życie! A jednak był od niej daleko. I codzień się oddalał. Codzień wydawał się jej bardziej odległy; szła za nim cierpliwie, z otuchą, naoślep lecz wytrwale przez wszystkie bezdroża jego ducha. Szła za nim w miarę swych sił. Ale niekiedy — w ostatnich czasach bardzo często — czuła się zagubiona jak człowiek co zbłądził w skłębionym gąszczu wielkiego lasu. Dawny urzędnik starego Hudiga wydawał się jej równie daleki, równie wspaniały, równie groźny, równie niezbędny jak słońce bezchmurnych niebios, które daje życie tym krajom, słońce które olśniewa i wysusza, dobroczynne i złe — źródło światła, rozkosznych woni i zarazy. Śledziła Willemsa — śledziła go zbliska, urzeczona miłością, urzeczona niebezpieczeństwem.