Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

Był teraz sam, nie miał poza nią nikogo i widziała — zdawało jej się że widzi — iż jest jako człowiek, który się czegoś boi. Czyż to możliwe? On miałby się bać? Kogo? Tego białego starca, który miał przybyć — który przybył! Może się go i boi. Słyszała o tym mężu odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Bali się go najdzielniejsi! Co teraz myśli ten stary, stary człowiek, który wygląda tak potężnie? Co uczyni ze światłem jej życia? Czy je zgasi? Zabierze? Zabierze nazawsze! nazawsze! i zostawi ją w mroku; nie wśród ruchliwej, rozszeptanej nocy pełnej nadziei, kiedy uciszony świat oczekuje powrotu słońca, ale wśród nocy bez kresu, wśród grobowej ciemności, gdzie nic nie oddycha, nic się nie porusza, nic nie myśli — wśród ostatecznego mroku, chłodu i milczenia, bez żadnej nadziei na wschód słońca.
Krzyknęła:
— Twoje zamiary! Ty nic nie wiesz. Ja muszę...
Przerwał jej, podniecony bez powodu, jakby przeszczepiła w niego spojrzeniem coś z własnej niedoli —
— To co wiem mi wystarcza.
Zbliżyła się i stanęła przed Lingardem, kładąc obie ręce na jego ramionach; zdziwiony tą śmiałością, zamrugał oczami, czując jak się w nim budzi nieznane mu wzruszenie, — dziwne, przeszywające i smutne — pod wpływem jej słów, jej głosu, jej dotknięcia — pod wpływem bliskości tej dziwnej kobiety, tej istoty dzikiej i tkliwej, silnej i delikatnej, trwożliwej i stanowczej, która wplątała się tak złowrogo w życie ich obu — jego własne i tamtego białego, tamtego wstrętnego łotra.
— Skąd możesz wiedzieć? — ciągnęła wnikliwym głosem, który płynął jakby prosto z jej serca — skąd możesz wiedzieć? Ja jestem z nim cały dzień. Całą noc. Patrzę na niego; widzę każdy jego oddech, każde spoj-