Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

rzenie jego oczu, każde poruszenie jego warg. Widzę tylko to! Nic dla mnie niema pozatem! I nawet ja go nie rozumiem. Nie rozumiem go! Jego! Mego życia! Jego, który jest dla mnie taki wielki, że zakrywa ziemię i niebo przed moim wzrokiem!
Lingard stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach kurtki. Mrugał szybko raz poraz, bo Aissa mówiła z twarzą tuż przy jego twarzy. Męczyła go, zdawał sobie sprawę ze swych wysiłków aby przeniknąć znaczenie jej słów, choć czuł mimowoli że to wszystko napróżno.
Dodała po chwili milczenia:
— Był czas kiedy go rozumiałam. Kiedy wiedziałam co w nim jest, lepiej niż on sam. Kiedy czułam go. Kiedy był w mojej mocy... A teraz uciekł.
— Uciekł? Jakto! Niema go? — krzyknął Lingard.
— Uciekł ode mnie — rzekła; — zostawił mnie samą. Samą. Jestem przy nim zawsze. Ale sama.
Ręce jej zsunęły się powoli z ramion Lingarda i opadły bezsilnie ze zniechęceniem, jakby odsłonił się przed nią — istotą dziką, ciemną, gwałtowną — jakby w owej chwili odsłonił się przed nią wyraźnie wstrząsający fakt naszego odosobnienia, naszej samotności nieprzeniknionej i oczywistej, nieuchwytnej i wiecznej; niepokonanej samotności, która otacza, ogarnia, spowija każdą duszę ludzką od kolebki do grobu, a może i poza grobem.
— Aha! Tak. Rozumiem. Jego twarz odwróciła się od ciebie — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz?
— Chcę... Szukałam pomocy wszędzie... przeciwko ludziom... Przeciwko wszystkim... Ja nie wiem. Najpierw przybyli oni, niewidzialni biali ludzie i zadawali śmierć zdaleka... Potem przybył on. Przybył do mnie, smutnej i osamotnionej. Przybył rozgniewany na swo-