Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/106

Ta strona została skorygowana.

— Jeżeli teraz nie usłyszał twego głosu, to albo jest daleko — albo jest martwy.
— Jest tutaj — szepnęła trochę ciszej lecz wciąż niespokojnie — jest tutaj. Czekał przez trzy dni. Czekał na ciebie dzień i noc. A ja czekałam z nim razem. Czekałam, śledząc jego twarz, jego oczy, jego usta, słuchając jego słów. Słów, których nie mogłam zrozumieć. Słów, które mówił dniem i słów, które mówił nocą podczas krótkiego snu. Słuchałam. Mówił do siebie, chodząc tam i z powrotem nad rzeką, obok zarośli. A ja chodziłam za nim. Chciałam się dowiedzieć — i nie mogłam! Męczyły go rzeczy, które kazały mu mówić słowami jego plemienia. Mówić do siebie, nie do mnie. Nie do mnie! Co on mówił? Co on chciał zrobić? Czy bał się ciebie? Czy bał się śmierci? Co było w jego sercu? Strach?... Gniew?... Jakie pragnienia?... Jaki smutek? Mówił i mówił; bardzo wiele słów. Cały czas! A ja zrozumieć nie mogłam. Był głuchy na moje słowa. Szłam za nim wszędzie, czyhając na jakiś wyraz, którybym mogła zrozumieć; ale jego duch był w kraju jego plemienia — daleko. Kiedy go dotknęłam, rozgniewał się — o tak!
Uczyniła ruch człowieka odpychającego szorstko natrętną rękę i spojrzała niepewnie na Lingarda oczami pełnemi łez. Przez krótką chwilę dyszała z trudem, jakby zmęczona prędkim biegiem lub walką, a potem spuściła oczy i ciągnęła dalej:
— Dzień po dniu, noc po nocy żyłam, śledząc go, i nic nie widziałam. Serce moje było ciężkie — ciężkie od śmierci, która wśród nas przebywała. Nie mogłam uwierzyć... Myślałam że on się boi. Że boi się ciebie! A potem ja sama poznałam strach... Powiedz, Radżo Laut, czy znasz strach pozbawiony głosu — milczący strach co przychodzi kiedy niema wpobliżu nikogo —