Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

kiedy niema nigdzie ani bitwy, ani krzyków, ani gniewnych twarzy lub zbrojnych rąk. Strach, przed którym niema ucieczki!
Zamilkła, utkwiła znów oczy w zakłopotanym Lingardzie i ciągnęła dalej z rozpaczą:
— I wtedy zrozumiałam że nie będzie z tobą się bił! Dawniej — przed wielu dniami — odeszłam od niego dwa razy aby go zmusić do posłuszeństwa mej woli — do walki z ludźmi jego krwi — bo chciałam żeby był mój, tylko mój! O klęsko! Jego ręka była równie zawodna jak wasze białe serca. Uderzyła, pchnięta mojem pragnieniem — i jego pragnieniem mego ciała... Uderzyła ta silna ręka i — o hańbo! — nie zabiła nikogo! Jej okrutny, kłamliwy cios zbudził nienawiść, nie budząc strachu. Naokoło mnie było tylko kłamstwo. Jego siła była kłamstwem. Ludzie mego własnego plemienia kłamali przede mną — i przed nim. Nie znalazł się nikt, ktoby stanął u jego boku podczas spotkania z tobą — z twoją potęgą! nie znalazł się nikt oprócz mnie. Prócz mnie —— z moją wściekłością, z moim bólem, z moją słabością. Tylko ja byłam przy nim. A on nie chciał do mnie nawet przemówić. Głupi!
Podeszła blisko do Lingarda skradającym się krokiem, jak obłąkana co pragnie się zwierzyć z warjackiej tajemnicy — wynaturzonej, rozdzierającej i śmiesznej; jak obłąkana co pragnie wyjawić którąś z tych strasznych myśli, błądzących nieustannie w mroku szaleństwa niby potwory — fantastyczne, okrutne, żałosne. Lingard patrzył na nią zdziwiony lecz nieugięty. Rzekła mu bardzo cicho prosto w twarz:
— On jest mi wszystkiem! Wszystkiem. Jest moim oddechem, mojem światłem, mojem sercem... Odejdź... Zapomnij o nim... Niema już w nim ani odwagi, ani mą-