Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

drości, a ja utraciłam swą władzę... Odejdź i zapomnij. Masz innych wrogów... Zostaw mi go. On był kiedyś mężem... Jesteś zbyt wielki. Nikt ci się oprzeć nie może... Usiłowałam ci się oprzeć... a teraz wiem... Żebrzę o miłosierdzie. Zostaw mi go i odejdź!
Urywki tych zaklęć jak gdyby miotały się na falach jej łkań. Lingard, napozór obojętny, stał ze wzrokiem utkwionym w dom i czuł w sobie głęboki, nieodparty krytycyzm — ów nielogiczny poryw niechęci, który jest nawpół wstrętem, nawpół mętną trwogą i budzi się w sercach wobec wszystkiego co nowe, niezwykłe, co nie mieści się w ramach naszego sumienia — owo przeklęte uczucie, złożone z gniewu, lekceważenia i świadomości własnej podniosłej cnoty, uczucie które zmienia nas w istoty głuche, ślepe i wzgardliwe, tępe na wszystko co różni się od nas.
Odpowiedział, nie patrząc na nią zrazu i mówiąc w stronę domu, który pociągał nieodparcie jego wzrok:
Ja mam odejść? Przecież on sam chciał żebym tu przybył!... To ty musisz odejść. Nie wiesz czego żądasz. Posłuchaj. To człowiek stracony. Odejdź do swoich. Zostaw go. On...
Urwał, zwrócił na nią spokojne, zaczerwienione oczy; zastanowił się, jakby szukając odpowiedniego wyrazu, wreszcie strzepnął palcami i rzekł —
— Koniec.
Odstąpiła w tył z oczami wbitemi w ziemię, podniosła zwolna ramiona szerokim ruchem pełnym nieświadomego tragizmu i przycisnęła obie ręce do skroni. Odezwała się głosem łagodnym, wibrującym, jakby głośno rozmyślając:
— Powiedz strumieniowi żeby nie biegł do rzeki; powiedz rzece żeby nie biegła do morza. Krzycz. Gnie-