Gdy Willems poczuł pod nogami twardy grunt dziedzińca, powściągnął zapamiętały swój pęd i zaczął iść zwykłym krokiem. Stawiał sztywno nogi, patrząc z niezmierną uwagą w twarz Lingarda; nie spoglądał ani w prawo, ani w lewo tylko na jego twarz, jakby nie było na świecie nic prócz tego oblicza, które znał dobrze i którego się lękał, prócz tej siwej, surowej i groźnej głowy; wpatrywał się w nią z natężeniem, rzekłbyś usiłując przeczytać zdaleka drobny druk. W chwili gdy Willems zszedł z pomostu, cisza, spłoszona nierównym odgłosem jego kroków, opadła znów na dziedziniec; cisza chmurnych niebios i bezwietrznego powietrza, posępna cisza ziemi zgnębionej widokiem nadciągającej zawieruchy, cisza świata zbierającego siły aby stawić czoło burzy.
Willems przebił się przez tę ciszę i stanął o jakie sześć stóp od Lingarda. Stanął, bo poprostu nie mógł iść dalej. Ruszył ode drzwi z zuchwałym zamiarem: chciał poklepać starego po ramieniu. Nie miał pojęcia iż ten człowiek okaże się taki wysoki, taki barczysty, taki niedostępny. Wydało się Willemsowi że jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie widział Lingarda.
Zaczął z trudem —
— Niech pan nie wierzy...
Zakaszlał się, słowa jego przeszły w cichy bełkot; zaraz potem podniósł brodę i jakgdyby przełknął parę
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ CZWARTY