nąca po zmąconej piaszczystej płyciźnie. Ryk tej fali napełnił mu uszy, potężny i drażniący; Lingard doznał wrażenia, że głowa mu pęknie natychmiast od wzrastającej siły tego dźwięku. Spojrzał na Willemsa. Ten wstrętny człowiek o kamiennych oczach stał nieruchomo, sztywno, jakby wyzionął w tej chwili podłego ducha a trup nie zdążył jeszcze się zwalić. Przez cząstkę sekundy Lingard ulegał temu złudzeniu i ogarnął go lęk; wydało mu się że łotr skonał pod wściekłem spojrzeniem jego oczu. Powieki Willemsa zatrzepotały, a nieświadome, przelotne drgnienie, przebiegające jego wyprostowaną, sztywną postać, rozjątrzyło Lingarda jak nowa zniewaga. Ten człowiek śmie się poruszyć! Śmie mrugać oczami, oddychać, istnieć; tutaj, pod jego wzrokiem! Palce ściskające rewolwer rozluźniły się stopniowo. W miarę jak się wzmagała wściekłość Lingarda, rosło także jego lekceważenie dla narzędzi, które przeszywają lub zadają ciosy, narzędzi które stają między ręką i przedmiotem nienawiści. Pragnął innego zadośćuczynienia. Gołemi rękami, na Boga! żadnej broni palnej. Rękami, które mogą chwycić Willemsa za gardło, uniemożliwić mu obronę, zmasakrować twarz na bezkształtne mięso; rękami, które poczują całą rozpacz jego oporu i przezwyciężą ten opór wśród gwałtownej rozkoszy kontaktu, długiego i pełnego wściekłości, bliskiego i brutalnego.
Puścił rewolwer, stał przez chwilę w niepewności, potem wyciągnął szybko ręce, rzucił się naprzód — i wszystko znikło mu z oczu. Nie widział już tego mężczyzny, tej kobiety, ani ziemi, ani nieba — nie widział nic, jakby w tym jednym kroku zostawił za sobą świat i dostał się w czarną pustkę. Słyszał wkoło siebie krzyki w tym mroku, podobne do smutnych, żałosnych krzyków
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.