Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

morskiego ptactwa, które zamieszkuje samotne skały na wielkich oceanach. Nagle jakaś twarz ukazała się o parę cali od jego twarzy. Twarz Willemsa. Poczuł coś w lewej ręce. Jego gardło... Ach! Coś co się rzuca w górę i w dół jak głowa węża... Ścisnął mocno. Był z powrotem na świecie. Ujrzał szybki trzepot powiek nad oczami, z których widać było tylko białka, ujrzał grymas podciągniętej wargi, rząd zębów błyszczących poprzez obwisłe wąsy... Mocne białe zęby. Wepchnie je w to kłamliwe gardło... Cofnął do ramienia prawą rękę zaciśniętą w pięść. Z pod jego stóp wznosiły się krzyki morskich ptaków. Tysięcy morskich ptaków. Coś trzymało mu nogi... Cóż u djabła... Wymierzył cios wprost od ramienia, poczuł wstrząs aż w łopatce i nagle zdał sobie sprawę że uderza w bierną masę, która nie stawia oporu. Serce ścisnęło mu się z zawodu, z wściekłości, z upokorzenia. Wyrzucił naprzód lewą rękę, otworzył ją z pośpiechem, jakby spostrzegłszy że chwycił przypadkiem coś wstrętnego — i śledził osłupiałemi oczami Willemsa, który zatoczył się w tył, trzymając biały rękaw kurtki wpoprzek twarzy. Lingard patrzył jak odległość zwiększała się między nimi, choć nie ruszał się z miejsca; nie był w stanie wytłumaczyć sobie dlaczego taka duża przestrzeń ich przedzieliła. Powinno było stać się naodwrót. Powinni byli zetknąć się jeszcze bliżej i... Ach! Więc on nie chciał walczyć, nie chciał się opierać, nie chciał się bronić! Ten nędznik! Tak, nędznik! Zdumiało to Lingarda, pognębiło, napełniło goryczą; poczuł rozpaczliwą pustkę niby małe dziecko ograbione z zabawki. Krzyknął z niedowierzaniem:
— Czy będziesz mnie oszukiwał do końca?
Czekał na jakąś odpowiedź. Czekał z niepokojem i niecierpliwością, która podrywała go z miejsca. Czekał