Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

na jakieś słowo, jakiś znak; na jakiś groźny ruch. Nic! Tylko dwoje nieruchomych oczu wpatrzonych w niego błyszczało nad białym rękawem. Widział jak wzniesione ramię, oderwawszy się od twarzy, opadło wzdłuż ciała. Ramię z wielką plamą na bieli rękawa. Plamą czerwieni. Policzek był rozcięty. Krwawił. Z nosa także płynęła krew i ciekła mokrą pręgą po szczęce wzdłuż przystrzyżonej brody; jeden wąs zmienił się w ciemny łachman sterczący nad wargą. Kropla krwi zawisła na kępce zlepionych włosów; wisiała przez chwilę i skoczyła na ziemię. Za nią pociekło wiele innych kropel, goniły się, skacząc szybko. Jedna upadła na pierś i zsunęła się natychmiast krętą drogą niby uciekający owad; zostawiła wąski ciemny ślad na białej skórze. Lingard patrzył na to, patrzył na drobne, ruchliwe krople, patrzył na swoje dzieło z głuchem zadowoleniem, z gniewem, z żalem. To nie wyglądało na wymar sprawiedliwości. Pragnął podejść bliżej do tego człowieka, usłyszeć go mówiącego, usłyszeć jakieś rzeczy wstrętne, złe, któreby usprawiedliwiły gwałtowny cios. Chciał ruszyć z miejsca i zdał sobie sprawę, że coś pęta mu ciasno nogi tuż pod łydkami. Targnął machinalnie nogą, przerwał więzy i poczuł odrazu że przeniosły się na drugą nogę; więzy ludzkich ramion, ciepłe, miękkie, rozpaczliwe. Spojrzał w dół oszołomiony. Ujrzał ciało Aissy wyciągnięte na ziemi jak ciemnobłękitny łachman. Czołgała się na brzuchu, czepiając się uparcie jego nogi obu rękami. Widział wierzch jej głowy, długie czarne włosy spływające na jego stopę, na zdeptaną ziemię naokoło trzewika. Te włosy zakrywały mu nogę. Usłyszał krótki, miarowy jęk jej oddechu. Ujrzał w myśli niewidzialną jej twarz tuż przy swej pięcie. Jedno kopnięcie w tę twarz mogło go wyswobodzić. Nie śmiał się jednak poruszyć i krzyknął: