Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

Lingard skoczył w bok i odwrócił się szybko. Zobaczył że Aissa usiadła i zakryła twarz rękami; okręcił się powoli na pięcie i spojrzał na Willemsa. Willems trzymał się bardzo prosto, ale stał niepewnie na nogach i wciąż dreptał prawie na miejscu, jak pijak, który stara się zachować równowagę. Lingard patrzył nań chwilę, poczem zawołał, gniewny i rozżalony —
— Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Willems ruszył ku niemu. Szedł powoli, zataczając się trochę za każdym krokiem; przyłożył rękę do twarzy, potem spojrzał na tę rękę, podnosząc ją do oczu, jakby w zagłębieniu dłoni ukrywał jakiś drobny przedmiot, któremu chciał przypatrzyć się skrycie. Nagle gwałtownym ruchem pociągnął ręką po kurtce i zostawił na niej długą pręgę.
— A to się pan spisał — rzekł.
Stał przed Lingardem z jednem okiem zapadłem głęboko w policzek puchnący coraz bardziej i machinalnie dotykał raz po raz nadwerężonej twarzy; po każdem takiem dotknięciu przyciskał dłoń do czystego miejsca na kurtce, pokrywając białą dymkę krwawemi śladami jakby zniekształconej, potwornej ręki. Lingard patrzył i milczał. Wreszcie Willems przestał tamować krew i stał, opuściwszy ręce, z twarzą stężałą, wykrzywioną pod plamami zakrzepłej krwi; zdawało się że go tam postawiono ludziom na przestrogę — zagadkową postać pokrytą jakiemiś okropnemi, symbolicznemi znakami o niezmiernej doniosłości. Powtórzył tonem wyrzutu, wymawiając słowa z trudnością:
— A to się pan spisał!
— Okazało się że miałem o tobie za dobre pojęcie — odrzekł gorzko Lingard.
— A ja o panu. Czy pan nie rozumie, że mogłem ka-