Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

łem w Makassarze. Powinęła mi się noga w interesach prowadzonych na własny rachunek i zadłużyłem się. Czy miałem pójść na dno w oczach tych wszystkich ludzi, którzy mi zazdrościli? Ale to już minęło. To była pomyłka. Zapłaciłem za nią. Pomyłka.
Oniemiały Lingard milczał ze spuszczonemi oczami. Patrzył na gołe stopy Willemsa, a gdy Willems zamilkł, powtórzył bezdźwięcznie —
— Pomyłka...
— Tak jest — wycedził Willems w zadumie i ciągnął dalej ze wzrastającem ożywieniem: — Jakem już mówił, prowadziłem się zawsze moralnie. Moralniej niż Hudig, niż pan. Tak, moralniej niż pan. Trochę piłem, trochę grałem w karty. Któż tego nie robi? Ale od dziecka miałem zasady. Właśnie, zasady. Interes jest interesem, a ja nigdy osłem nie byłem. Nie ceremonjowałem się z durniami. Obrywali zawsze po łbie za swoją głupotę, kiedy mieli ze mną do czynienia. Zło było w nich, nie we mnie. Ale jeśli chodzi o zasady, to już inna sprawa. Unikałem kobiet. Niewolno zadawać się z kobietami — i nie miałem na to czasu — i pogardzałem niemi. Teraz ich nienawidzę!
Wysunął koniec języka różowy i wilgotny, który przebiegał tu i tam pod spuchniętą, poczerniałą wargą, jakby żył samoistnem życiem. Czubkami palców dotknął rany na policzku, obmacał ją wkoło ostrożnie; nieuszkodzona strona jego twarzy wyglądała przez chwilę jakby była zatroskana i niespokojna o stan tej drugiej połowy, takiej obolałej i drętwej.
Zaczął znów mówić, a głos mu drgał jakby od poskromionego wzruszenia.
— Gdy pan zobaczy się w Makassarze z moją żoną, niech pan zapyta czy nie mam racji jej nienawidzieć.