Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/122

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ PIĄTY

Willems odwrócił się od niej trochę i zniżył głos.
— Niech pan na nią spojrzy — rzekł, kiwnąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Aissy, do której stał bokiem. — Niech pan na nią spojrzy! Nie trzeba jej wierzyć. Co ona panu mówiła? Spałem. Musiałem wyspać się wreszcie. Czekałem na pana trzy dni i trzy noce. Przecież trzeba było trochę się przespać. Kazałem jej czuwać, i pilnować pana przyjścia, i natychmiast mnie zawołać. Czuwała. Ale nie można jej wierzyć. Nie można wierzyć żadnej kobiecie. Któż zgadnie co świta im w głowie? Nikt. Nic wiedzieć nie można. Wie się tylko jedno: inaczej myślą a inaczej mówią. Żyją obok nas. Wydaje się że nas nienawidzą albo kochają; pieszczą nas albo dręczą; porzucają nas albo lgną do nas z niesłychaną uporczywością dla jakichś swoich niezbadanych i strasznych przyczyn — których się nigdy nie pozna! Niech pan spojrzy na nią i niech pan spojrzy na mnie. Na mnie — piekielne jej dzieło. Co ona panu mówiła?
Głos jego zniżył się do szeptu. Lingard słuchał bardzo uważnie, wsparłszy podbródek na ręce, którą obejmował białą brodę; łokieć jego spoczywał w dłoni drugiej ręki. Patrzył wciąż w ziemię. Szepnął, nie podnosząc wzroku —
— Jeśli chcesz wiedzieć, błagała mię o twoje życie, jakby to było coś co warto wziąć lub darować!