Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/123

Ta strona została skorygowana.

— A mnie przez trzy dni błagała abym pana sprzątnął — rzekł szybko Willems. — Przez trzy dni nie miałem ani chwili spokoju. Gadała bezustanku. Obmyślała zasadzki. Szukała wciąż tu naokoło miejsca, gdziebym mógł się ukryć i powalić pana niezawodnym strzałem, kiedy pan będzie się zbliżał. To jest prawda. Daję panu na to słowo.
— Twoje słowo! — mruknął Lingard z pogardą.
Willems nie zwrócił na to uwagi.
— Och, cóż to za dzikie stworzenie — ciągnął dalej. — Pan nie wie... Kiedy pan odjechał, chciałem zabić czas — coś robić, zająć czemś myśli — zapomnieć o wszystkich troskach póki pan nie wróci. I... niech pan na nią spojrzy... Wzięła mnie jakbym do siebie nie należał. Wzięła mnie. Ona, ta dzikuska. Nie wiedziałem że jest we mnie coś czego ona może się uczepić. We mnie, w europejczyku cywilizowanym i mądrym! Ona, która ma tyle rozumu co dzikie zwierzę! Ale wynalazła coś we mnie. Wynalazła to, i byłem zgubiony. Wiedziałem że jestem zgubiony. Dręczyła mnie. Byłem gotów na wszystko. Opierałem się — ale byłem gotów. I o tem wiedziałem także. Przerażało mię to bardziej od wszystkiego, bardziej niż własne cierpienia, a niech mi pan wierzy że cierpiałem strasznie.
Lingard słuchał urzeczony, zdumiony, jak dziecko słucha czarodziejskiej baśni, i poruszył zlekka nogami, gdy Willems zatrzymał się by nabrać tchu.
— Co on mówi? — krzyknęła nagle Aissa.
Obaj mężczyźni spojrzeli szybko na nią a potem na siebie.
Willems zaczął znów mówić z pośpiechem —
— Usiłowałem jakoś sobie radzić. Chciałem zabrać ją od tamtych ludzi. Poszedłem do Almayera: najwięk-