Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

szy dureń, jaki... Potem przyjechał Abdulla — i ona uciekła. Zabrała z sobą coś ze mnie, co musiałem odzyskać. Musiałem. A jeśli chodzi o pana, kapitanie Lingard, zmiana która tu zaszła musiała nastąpić prędzej czy później; nie mógł pan pozostać tu władcą nazawsze. Dręczę się nie tem, co zrobiłem. Dręczę się tem, dlaczego to zrobiłem. Tym obłędem, który pchnął mnie do tego. Tem czemś co mnie napadło. To może jeszcze kiedy wróci.
— Mogę cię zapewnić, że wtedy nikomu to już krzywdy nie wyrządzi — rzekł Lingard znacząco.
Willems spojrzał na niego tępym wzrokiem i ciągnął dalej —
— Walczyłem z nią. Pchała mię do gwałtów, do morderstwa, pchała mię cały czas, wytrwale, rozpaczliwie — niewiadomo dlaczego. Na szczęście Abdulla miał olej w głowie. Inaczej nie wiem cobym był zrobił. Trzymała mnie wówczas w ręku. Trzymała mnie jak zmora straszliwa i słodka. Wkrótce się to zmieniło. Obudziłem się. Znalazłem się obok zwierzęcia złego jak dziki kot. Pan nie wie przez co ja przeszedłem. Jej ojciec chciał mnie zabić — i ona go o mało co nie zabiła. Nie wiem co było okropniejsze. Jestem pewien że nie cofnęłaby się przed niczem aby swoją własność obronić. I kiedy pomyślę że to ja, ja, Willems... Nienawidzę jej. Jutro może będzie chciała mnie zabić. Skąd mam wiedzieć co w niej jest? Może teraz z kolei mnie zechce zabić!
Umilkł rozdygotany i dodał z lękiem —
— Ja nie chcę tu umrzeć.
— Ach tak? — rzekł Lingard w zamyśleniu.
Willems zwrócił się do Aissy i wskazał na nią kościstym palcem.
— Niech pan na nią spojrzy. Zawsze jest przy mnie.