Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

Zawsze tuż przy mnie. Zawsze śledzi mnie, śledzi... czegoś wypatruje. Niech pan spojrzy na jej oczy. Jakie wielkie! Jak one patrzą! Nie uwierzyłby pan że umie je zamknąć jak wszyscy ludzie. Chyba nigdy ich nie zamyka. Zasypiam, jeśli mi się uda, pod ich spojrzeniem, a kiedy się budzę, tkwią we mnie nieruchomo niby oczy trupa. Póki leżę cicho, i one się nie ruszają. Słowo daję, nie drgną póki ja się nie ruszę, a wówczas nie opuszczają mnie jak para szpiegów. Śledzą mnie; kiedy się zatrzymam, czekają cierpliwe i błyszczące na chwilę mej nieuwagi, czekają jakby chciały coś popełnić. Popełnić coś okropnego. Niech pan spojrzy na jej oczy! Nic z nich wyczytać nie można. Są wielkie, groźne — i puste. Oczy przeklętej dzikuski, pół Arabki, pół Malajki. Dręczą mnie! Niech pan mię stąd zabierze. Przysięgam panu że tego nie wytrzymam. Jestem biały! Jestem biały!
Krzyczał ku posępnemu niebu, obwieszczając rozpaczliwie pod gęstniejącemi chmurami o swem nieskalanem, wyższem pochodzeniu. Krzyczał z podniesioną głową, wywijał obłędnie rękoma, wychudły, obszarpany, oszpecony — jak warjat szalejący z jakiejś niewiadomej przyczyny, stwór niedorzeczny, wstrętny, żałosny i śmieszny. Lingard, który patrzył w ziemię pogrążony w zadumie, rzucił mu z pod brwi szybkie spojrzenie; Aissa stała ze splecionemi dłońmi. Na przeciwległym końcu dziedzińca stara Malajka — niewyraźna, zgrzybiała zjawa — dźwignęła się bezszelestnie aby zobaczyć co się dzieje, poczem opadła ukradkiem na ziemię i przycupnęła nad małą kupką żaru. Głos Willemsa rozlegał się po dziedzińcu, potężniejąc z każdem słowem i nagle umilkł, niby woda która przestała się lać z przewróconego naczynia. W tej samej chwili grzmot rzekłbyś podchwycił słowa Willemsa i zawarczał głucho od strony