Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

wzgórz w głębi lądu. Warkot rósł wśród niewyraźnych pomruków, spotężniał do ryku; zbliżył się, pędząc wdół rzeki, przebiegł tuż w ogłuszającym łoskocie i osłabł natychmiast, zamierając wśród monotonnych, tępych ech między niezliczonemi zakrętami niższego biegu Pantai. Nad wielkim lasem, nad mnogim ludem nieruchomych drzew — nad całym tym żywym ludem olbrzymim, niemym, zastygłym w bezruchu — zawisło milczenie, które nadbiegło wślad za przelotnym hukiem, milczenie tak głębokie i głuche, jakby od prawieków nic go nie zamąciło. Po jakimś czasie skroś tego milczenia dosięgnął uszu Lingarda głos bieżącej rzeki, słaby, dyskretny i smutny, jak uporczywe, łagodne głosy, które wśród ciszy marzeń mówią nam o przeszłości.
Lingard czuł w sercu pustkę. Miał wrażenie że pierś mu wypełnia wielka mroczna przestrzeń, a jego myśli błądzą samotnie w tym mroku, nie mogąc uciec, nie mogąc odpocząć, nie mogąc rozwiać się ani zniknąć — i uwolnić go od straszliwego ucisku. Słowa, czyny, gniew, przebaczenie, wszystko wydało mu się jednakowo niepotrzebne i daremne, wydało mu się bezskuteczne, niegodne fizycznych lub umysłowych wysiłków. Dlaczegożby nie miał tak stać po wieki wieków w zupełnej bezczynności? Zdawało mu się że jakiś ciężki łańcuch więzi go w miejscu. Dość tego! Odstąpił od Willemsa i Aissy stojących obok siebie i spojrzał na nich. Odstąpił tylko o jakie trzy kroki, ale przez chwilę miał wrażenie że gdyby uczynił jeszcze jeden krok, znalazłby się nazawsze poza obrębem ich głosu. Wydało mu się że stoją znacznie dalej niż stali naprawdę, że są nieco mniejsi niż w rzeczywistości; zarysy ich występowały z niezmierną precyzją, jak u posągów wyrzezanych bardzo dokładnie i wykończonych z artyzmem.