Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

Lingard opanował się. Wróciło mu silne poczucie własnej indywidualności. Doznał wrażenia że przygląda się tym dwojgu z wielkiej, niedostępnej wyżyny. Rzekł powoli:
— Byłeś opętany przez djabła.
— Tak — odpowiedział posępnie Willems, spoglądając na Aissę. — Ładny ten djabeł, co?
— Słyszałem już historje tego rodzaju — rzekł Lingard pogardliwie i urwał; po chwili ciągnął dalej spokojnie: — Nie żałuję niczego. Zabrałem cię z brzegu jak zagłodzonego kociaka — Bóg świadkiem. Nie żałuję niczego; żadnego ze swych postępków. Szpiegował mnie i Abdulla, i dwudziestu innych, pewno i Hudig. Mieli w tem swój interes. Ale żebyś ty... Pieniądze należą do tego, który je znajdzie i dość jest silny, aby je zatrzymać — ale ta sprawa, to było co innego. To była część mego życia... Stary warjat ze mnie.
Miał słuszność. Tchnienie słów, które wymawiał, podsycało w jego piersi iskrę boskiego szaleństwa, sprawiając, że ten uparty awanturnik o ciężkiej pięści wybijał się ponad tłum — tłum plugawy, wesoły, hałaśliwy, pozbawiony skrupułów — tłum ludzi tak do niego podobnych.
Willems rzekł z pośpiechem:
— To nie moja wina. Zło było nie we mnie, kapitanie Lingard.
— A gdzież u licha? Gdzieżby jak nie w tobie? — przerwał Lingard podniesionym głosem. — Czy widziałeś kiedy abym oszukiwał, i kłamał, i kradł? Odpowiadaj! Widziałeś, co? Z jakiejże psiakrew dziury wylazłeś, kiedy się na ciebie natknąłem... Mniejsza z tem. Więcej już szkodzić nie będziesz.