Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

Willems przysunął się bliżej, patrząc niespokojnie w Lingarda, który mówił dalej powoli i dobitnie —
— Czego się spodziewałeś, kiedyś prosił o widzenie się ze mną? Czego? Znasz mnie. Jestem Lingard. Żyłeś obok mnie. Słyszałeś co ludzie mówili. Wiedziałeś coś zrobił. No więc! Czegoś się spodziewał?
— Bo ja wiem — jęknął Willems, załamując ręce. — Byłem sam jeden wśród tej przeklętej hordy dzikusów. Byłem wydany w ich ręce. Kiedy to się już stało, czułem się taki słaby, taki osamotniony, że byłbym wezwał samego djabła na pomoc, gdyby to mogło na coś się przydać — gdyby nie był już swego dzieła dokonał. Na całym świecie istniał tylko jeden człowiek, którego obchodziłem. Tylko jeden biały człowiek. Pan! Lepsza jest nienawiść od samotności. I śmierć jest lepsza! Spodziewałem się... wszystko jedno czego. Byle się czegoś spodziewać. Czegoś, coby pomogło mi stąd się wydostać. Coby uwolniło mię od jej obecności!
Roześmiał się. Ten śmiech jakby wyszarpnął się zeń wbrew jego woli, przedarł się przez jego gorycz, jego pogardę dla samego siebie, jego rozpaczliwe zdumienie nad własną naturą.
— Kiedy pomyślę że z początku, gdym ją poznał, wydawało mi się że nie starczy mi całego życia, aby... A teraz, kiedy na nią spojrzę! To ona wszystkiemu winna. Musiałem być szalony. Byłem szalony. Za każdym razem co na nią spojrzę, przypominam sobie swoje szaleństwo. Boję się go... A kiedy pomyślę że z całego mego życia, całej mojej przeszłości, całej mojej przyszłości, mojej inteligencji, mojej pracy, została tylko ona, przyczyna mojego nieszczęścia i pan, którego na śmierć obraziłem...
Ukrył na chwilę twarz w rękach, a kiedy je opuścił,