z rysów jego znikł wyraz względnego spokoju i ustąpił dzikiej rozpaczy.
— Kapitanie Lingard... byle co... jakaś bezludna wyspa... gdziekolwiek... obiecuję panu...
— Milcz! — krzyknął szorstko Lingard.
Willems nagle zaniemówił.
Blade światło chmurnego ranka opuszczało zwolna podwórze, polanki, rzekę, jakby uchodziło niechętnie żeby się skryć w zagadkowych głębiach posępnych, milczących lasów. Chmury nad głową zbiły się w niskie, jednostajnie czarne sklepienie. Powietrze było nieruchome i niewypowiedzianie ciężkie. Lingard rozpiął kurtkę, otworzył ją szeroko i przechyliwszy się trochę na bok, obtarł czoło ręką, którą potem strzepnął. Spojrzał na Willemsa i powiedział:
— Żadna z twych obietnic nie ma dla mnie znaczenia. Teraz ja tobą pokieruję. Uważaj na to co powiem. Jesteś moim więźniem.
Głowa Willemsa drgnęła nieznacznie; zesztywniał i znieruchomiał. Zdawało się że przestał oddychać.
— Zostaniesz tutaj — ciągnął Lingard z posępną rozwagą. — Nie można ciebie puścić między ludzi. Kto mógł przeniknąć, kto mógł odgadnąć, kto mógł wyobrazić sobie co w tobie jest? Ja nie mogłem! Jesteś moim błędem. Ukryję cię tutaj. Gdybym cię wypuścił, poszedłbyś między ludzi Bogu ducha winnych i kłamałbyś, i kradłbyś, i oszukiwałbyś za parę groszy albo dla przypodobania się jakiejś kobiecie. Nie chce mi się ciebie zastrzelić. Toby było najbezpieczniej. Ale nie zrobię tego. Nie spodziewaj się że ci przebaczę. Aby komuś przebaczyć, trzeba czuć najpierw gniew a potem pogardę — tymczasem ja nic nie czuję: ani gniewu, ani pogardy, ani rozczarowania. Nie jesteś dla mnie Willem-
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.