Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

sem, człowiekiem z którym się przyjaźniłem, któremu pomagałem w niejednej potrzebie, po którym spodziewałem się wiele... Nie jesteś ludzkiem stworzeniem, które można zabić, któremu można przebaczyć. Jesteś gorzką myślą, jesteś czemś co nie ma ciała i co trzeba ukryć... Jesteś moją hańbą.
Umilkł i rozejrzał się zwolna. Jakże było ciemno! Wydało się Lingardowi że światło zamiera przedwcześnie na świecie a powietrze jest już martwe.
— Oczywiście — ciągnął dalej — będę pilnował abyś nie umarł z głodu.
— Pan chyba nie chce powiedzieć, że muszę tu zostać? — rzekł Willems jakimś machinalnym głosem pozbawionym wyrazu.
— Czy słyszałeś kiedy, abym mówił coś czego nie myślę? — spytał Lingard. — Powiedziałeś że nie chcesz tu umrzeć — no więc musisz żyć... Chyba że zmienisz jeszcze zdanie — dodał jakby w odpowiedzi na mimowolną myśl.
Spojrzał bacznie na Willemsa i potrząsnął głową.
— Jesteś sam — ciągnął dalej. — Nic ci nie pomoże. Nikt ci pomagać nie będzie. Nie jesteś ani biały, ani brunatny. Jesteś bez barwy i bez serca. Twoi wspólnicy oddali cię w moje ręce, bo muszą jeszcze ze mną się liczyć. Nie masz nikogo prócz tej oto kobiety. Mówisz że zrobiłeś to dla niej. No więc ją masz.
Willems coś mruknął a potem nagle złapał się oburącz za włosy i tak pozostał. Aissa, która spoglądała na niego, zwróciła się do Lingarda.
— Co powiedziałeś, Radżo Laut? — krzyknęła.
Cienkie nitki jej rozrzuconych włosów poruszyły się zlekka, zarośla u brzegu rzeki drgnęły, wielkie drzewo pochyliło się nad nimi gwałtownie z nagłym szelestem,