Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

jakby się porwało z niespokojnego snu — i oddech gorącej bryzy przewiał lekki, szybki, palący, pod chmurami które kręciły się w kółko, falując bez przerwy, jak niespokojne widmo posępnego morza.
Lingard spojrzał na Aissę z litością, nim odpowiedział —
— Powiedziałem mu że musi zostać tu całe życie... z tobą.
Wreszcie słońce zagasło niby światło pełgające hen nad chmurami, a w dusznym mroku dziedzińca stały trzy postacie bezbarwne i ciemne, jakby otoczone czarną, rozprażoną mgłą. Aissa spojrzała na Willemsa; tkwił na miejscu bez ruchu, zdawało się że skamieniał w chwili gdy rwał sobie włosy. Aissa zwróciła głowę ku Lingardowi i krzyknęła:
— Kłamiesz! kłamiesz, biały człowieku! Jak wy wszyscy. Ty... którego Abdulla uczynił małym. Kłamiesz!
Jej słowa zabrzmiały ostro, jadowite od tajonej pogardy, od gwałtownego pragnienia żeby zranić, na nic nie bacząc; ogarnęła ją zuchwała kobieca żądza by zadać cierpienie za wszelką cenę, zadać je dźwiękiem własnego głosu — by wszczepić truciznę swej myśli w znienawidzone serce.
Willems opuścił ręce i znów zaczął coś pomrukiwać. Lingard instynktownie nadstawił ucha; posłyszał jak gdyby słowa: „bardzo dobrze“ — potem znów pomruk i wreszcie westchnienie.
— Jeśli chodzi o pozostały świat — rzekł Lingard, poczekawszy chwilę z czujnym wyrazem twarzy — twoje życie jest skończone. Nikt nie będzie mógł mi wypomnieć żadnej z twoich podłości; nikt nie będzie mógł