Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

wskazać ciebie i powiedzieć: „Tego oto łotra wychował Lingard“. Tu jest twój grób.
— Myśli pan że tutaj zostanę... że się poddam? — krzyknął Willems, jakby nagle odzyskał mowę.
— Nie potrzebujesz zostać tu, na tem miejscu — rzekł sucho Lingard. — Tam są lasy — a tu rzeka. Możesz sobie pływać. Piętnaście mil w górę albo czterdzieści w dół. U jednego końca napotkasz Almayera, u drugiego — morze. Wybieraj.
Wybuchnął krótkim, bezbarwnym śmiechem i dodał z surową powagą:
— Jest jeszcze inna droga.
— Pan mnie pcha do samobójstwa, pan chce mię posłać do piekła, ale nic z tego — rzekł Willems w dzikiem podnieceniu. — Chcę żyć. Odpokutuję. Może uda mi się uciec... Niech pan ją zabierze. Ta kobieta jest grzechem.
Grot ognia rozdarł na dwoje ciemność odległego horyzontu i rozjaśnił mrok ziemi olśniewającym, upiornym płomieniem. Potem grom zabrzmiał daleko jak niewiarogodnie potężny głos mruczący pogróżki.
Lingard powiedział:
— Wszystko mi jedno co się stanie, ale powiem ci że bez tej kobiety życie twoje niewiele jest warte — niewarte i szeląga. Tu jest pewien człowiek, który... a i Abdulla nie będzie się z tobą ceremonjował. Rozważ to. Przytem ona odejść nie zechce.
Mówiąc to, zaczął schodzić powoli ku furtce. Nie oglądał się, ale był taki pewny że Willems za nim idzie, jakby go prowadził na sznurku. Gdy minął furtkę i wszedł na wielki dziedziniec, usłyszał za sobą głos, który mówił:
— Myślę że ona miała rację. Powinienem był pana zabić. Gorzej mi być nie może.