Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

— Jeszcze masz czas — odrzekł Lingard, nie zatrzymując się i nie oglądając. — Tylko, uważasz, nie zdobędziesz się na to. Nawet na to ciebie nie stać.
— Niech pan mnie nie wyzywa, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems.
Lingard odwrócił się szybko. Willems i Aissa zatrzymali się. Zygzak błyskawicy przeciął znów chmury nad nimi i trysnął na twarze blaskiem gwałtownym, złowróżbnym, przelotnym; w tej samej chwili ogłuszył ich bliski, pojedyńczy huk grzmotu, po którym nastąpił szybki warkot, podobny do trwożnego westchnienia zalękłej ziemi.
— Nie wyzywać ciebie! — powtórzył stary żeglarz z chwilą gdy grzmot przebrzmiał. — Nie wyzywać ciebie! Czyż jest w tobie coś co można wyzwać? I cóż mię to obchodzi!
— Łatwo panu tak mówić, kiedy pan wie że nigdzie — że na całym świecie nie mam przyjaciela — rzekł Willems.
— Czyja to wina? — powiedział ostro Lingard.
Po wstrząsającym, potężnym hałasie głosy ich dziwnie raziły — wydały im się cienkie, nikłe niby głosy pigmejów; zamilkli nagle jakby właśnie z tego powodu. Wioślarze Lingarda schodzili w dół dziedzińcem i przeszli obok nich, idąc gęsiego z wiosłami na ramionach; głowy mieli zwrócone prosto przed siebie a wzrok utkwiony w rzece. Ali, który szedł na ostatku, zatrzymał się przed Lingardem, bardzo sztywny i wyprostowany. Powiedział:
— Ten jednooki Babalaczi zabrał się stąd ze swemi kobietami. Wziął wszystko. Wszystkie garnki i skrzynie. Wielkie. Ciężkie. Trzy skrzynie.