Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

— Spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — rzekł Lingard, nawpół się odwracając aby spojrzeć na Willemsa. Jego srogie, zaczerwienione oczy połyskiwały bezlitośnie nad wysokiem oparciem krzesła.
— Musimy przepłynąć na drugą stronę. Tam woda mniej bystra — rzekł Ali.
Z kolei odepchnął łódkę od brzegu ze wszystkich sił, targnąwszy się śmiało całem ciałem na rufę. Cofnął się w samą porę, przykucnął w pozie małpy siedzącej na wysokiej skale i krzyknął: „Dayong!“
Wiosła uderzyły jednocześnie o wodę. Łódka rzuciła się naprzód i sunęła spokojnie wpoprzek rzeki ukośną linją, wypadkową własnej szybkości i prądu dążącego ku morzu.
Lingard patrzył na brzeg za rufą. Kobieta pogroziła mu pięścią i przysiadła u stóp mężczyzny stojącego nieruchomo na wybrzeżu. Po chwili wstała, sięgnęła do jego głowy i wówczas Lingard zrozumiał że zwilżyła rąbek zasłony, że usiłuje zmyć zaschłą krew z nieporuszonej twarzy Willemsa, który zdawał się nic o tem nie wiedzieć. Lingard odwrócił się od nich, rozparł na krześle i wyciągnął nogi, sapnąwszy ze zmęczenia. Pochylił głowę, pod czerwonem jego obliczem biała broda leżała wachlarzowato na piersiach; końce cienkich, długich jej włosów poruszały się w słabym powiewie wywołanym przez szybki ruch łódki, unoszącej Lingarda od jego więźnia — od jedynej rzeczy w życiu, którą chciał ukryć.
Płynąc wpoprzek rzeki, łódka dostała się w zasięg wzroku Willemsa; ujrzał ją i pobiegł za nią chciwie oczami, śledził jak sunęła drobna lecz wyraźna na ciem-