Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/136

Ta strona została skorygowana.

nem tle lasu. Willems widział dobrze postać człowieka siedzącego pośrodku łódki. Przez całe życie czuł za sobą tego człowieka, jego życzliwe poparcie, jego gotowość do pomocy, do pochwały, do rady; człowieka przyjaznego w naganie, pełnego zapału w uznaniu, wzbudzającego ufność swoją siłą, swem męstwem, nawet słabością swego prostego serca. A teraz ten człowiek odchodził. Trzeba go przywołać z powrotem.
Willems krzyknął, lecz słowa, które pragnął rzucić przez rzekę, zdawały się opadać bezradnie do jego stóp. Aissa, chcąc go powstrzymać, położyła mu na ramieniu rękę, ale ją strząsnął. Chciał przyzwać z powrotem swoje życie, które uchodziło od niego. Krzyknął znów — i tym razem nawet sam siebie nie usłyszał. Napróżno. On nigdy nie wróci. Willems stał w ponurem milczeniu, wpatrzony w białą postać rozpartą na krześle pośrodku czółna i człowiek ten wydał mu się nagle bardzo straszny, pozbawiony serca i zagadkowy — gdy rzekłbyś pędził niesamowicie po wodzie pogrążony w leniwym wypoczynku.
Przez jakiś czas cała ziemia napozór znieruchomiała prócz tego czółna, które sunęło w górę rzeki tak równo i gładko, że wcale to na ruch nie wyglądało. Na niebie tkwiły gęste chmury, zwarte i spokojne, jakby ktoś je trzymał w potężnym uchwycie, lecz na ich nierównej powierzchni tliła się nieustannie drżąca poświata, słabe odbicie dalekich błyskawic burzy, która wybuchła już na morskiem wybrzeżu, a teraz torowała sobie drogę w górę rzeki wśród głuchych, groźnych pomruków.
Willems patrzył, równie nieruchomy jak wszystko wokół niego i nad nim. Zdawało się że żyją tylko jego oczy śledzące bieg czółna, które oddalało się spokojnie, stanowczo, nieodwołalnie, jakby dążyło nie w górę rzeki