Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Sunęli powoli naprzód, cierpliwi, wyprostowani, ciemni wśród jasnego lub ognistego migotu padających kropel, pod nieustannym łoskotem grzmotów, niby dwoje topielców, którzy — skazani na wieczną włóczęgę po wodzie — opuścili rzekę aby popatrzeć na świat zalany potopem.
Z lewej strony wielkie drzewo jakby wyszło na ich spotkanie, zamglone, wyniosłe, nieruchome i cierpliwe; skarżyło się, szeleszcząc niezliczonemi liśćmi, przez które każda kropla z osobna przedzierała się z okrutnym pośpiechem. A potem na prawo dom wystąpił z mgły, bardzo czarny, hałaśliwy od plusku ulewy chłoszczącej wysoki dach, plusku górującego nad spokojnym chlupotem wody lejącej się z okapu. Po deskach pomostu spływał płytki, przejrzysty strumień i rozprysnął się o nogi Willemsa, który wstąpił na deski i szedł jakby stromem zboczem w łożysku bystrego potoku. Za piętami Willemsa dwie płynne smugi błota plamiły przez chwilę przejrzystość bieżącej wody; rzucił się naprzód wśród plusku i stanął na bambusowym tarasie przed otwartemi drzwiami, pod osłoną wystającego okapu — nareszcie!
Cichy jęk, zakończony urywanym, żałosnym pomrukiem, zatrzymał Willemsa na progu. Rozejrzał się w półcieniu pod dachem i zobaczył starą Malajkę, która osunęła się bezkształtną masą na ziemię pod ścianą; w chwili gdy na nią patrzył, poczuł dotknięcie dwojga rąk na ramionach. Aissa! Zapomniał o niej. Odwrócił się szybko; chwyciła go natychmiast za szyję i przytuliła się do niego mocno, jakby lękając się że Willems wybuchnie gniewem lub ucieknie. Zesztywniał cały ze wstrętu, z odrazy, czując tajemniczy bunt w sercu, a ona przywarła do niego, jakby był ucieczką od niedoli, od burzy, od znużenia, od strachu, od rozpaczy; przywarła