Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

do niego w uścisku straszliwym, zażartym, żałosnym, wytężając wszystkie siły aby go spętać, aby go utrzymać nazawsze.
Nie powiedział nic. Patrzył w oczy Aissy, mocując się z rękami splecionemi na swoim karku; nagle rozerwał jej ręce, chwyciwszy je mocno w przegubie i rzekł, przysuwając blisko spuchniętą twarz do jej twarzy.
— To wszystko przez ciebie. Ty...
Nie zrozumiała go — ani słowa. Mówił w języku swego plemienia — tego plemienia, które nie zna litości ani wstydu. Gniewał się. Niestety! zawsze się teraz gniewał i zawsze mówił słowa, których nie mogła zrozumieć. Stała w milczeniu, patrząc na niego cierpliwemi oczyma, a on wstrząsnął jej rękami i odrzucił je.
— Nie idź za mną! — krzyknął. — Chcę być sam — rozumiesz?
Wszedł do domu, zostawiając drzwi za sobą otwarte.
Nie poruszyła się. Poco rozumieć słowa wypowiedziane takim głosem? Głosem brzmiącym nie jak jego głos, tamten głos którym mówił do niej przy strumieniu, wówczas kiedy się nigdy nie gniewał i zawsze był uśmiechnięty! Utkwiła wzrok w ciemnym otworze drzwi, ręce jej podniosły się machinalnie; zgarnęła włosy, i przechyliwszy zlekka głowę, wyżymała długie czarne sploty, skręcając je uparcie raz po raz, smutna, zatopiona w myślach, jak ktoś, kto przysłuchuje się wewnętrznemu głosowi daremnego gorzkiego żalu. Grzmot ucichł, wiatr się uspokoił a deszcz padał prostopadle i spokojnie wśród wielkiej bladej jasności — wśród blasku odległego słońca wracającego zwycięsko z poza czerni rozpraszających się chmur. Stała blisko drzwi. Był tam w głębi — sam. Słyszała jego oddech w mrocznej izbie. Był sam. Nic nie mówił. Co było teraz w jego