Almayer siedział sam na werandzie swego domu wsparty obu łokciami o stół; obejmując głowę rękoma, patrzył przed siebie hen ponad dziedziniec porosły młodą kiełkującą trawą, ponad krótki pomost z grupą małych czółen, wśród których wielka jego łódź sterczała wysoko, jak biała matka tego ciemnego wodnego potomstwa. Patrzył na rzekę poza szkuner zakotwiczony w środku łożyska, poza lasy na lewem wybrzeżu; wzrok jego przenikał poza złudę materjalnego świata.
Słońce zachodziło. Pod niebem rozpostarła się biała włóknista sieć, cienka i zwarta, w którą gdzieniegdzie zaplątały się kłęby białych, gęściejszych oparów; ku wschodowi, zza nierównej barjery lasu, wyłoniły się szczyty łańcucha wielkich chmur rosnących zwolna; zbliżały się niedostrzegalnym ruchem, jakby nie chcąc zamącić gorejącej ciszy ziemi i nieba. Nawprost domu nie było na wodzie nic poza nieruchomym szkunerem. Samotny pień ukazał się z poza zakrętu i płynął zwolna prostem korytem Pantai — martwe, wędrowne drzewo sunące ku swemu grobowi, ku morzu, między dwoma rzędami drzew żywych i nieruchomych.
Almayer siedział z twarzą w dłoniach, patrząc nienawistnie na wszystko: na błotnistą rzekę, na spłowiały błękit nieba, na czarny pień odbywający swą pierwszą i ostatnią podróż, na zielone morze liści — to morze co gorzało i lśniło, falując nad jednostajnym, nieprzenik-
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ PIERWSZY