Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

nionym mrokiem lasów — radosne morze żywej zieloności, posypanej roziskrzonym pyłem ukośnych promieni. Nienawidził tego wszystkiego; żałował każdego dnia, każdej minuty życia spędzonej w Sambirze — żałował gorzko, pełen gniewu, pełen zaciekłego, bezgranicznego żalu, jak skąpiec, który musi ustąpić bliskiemu krewnemu część swego skarbu. A jednak wszystko to było dlań bardzo cenne. Były to zadatki wspaniałej przyszłości.
Odepchnął stół niecierpliwie, wstał, uczynił kilka kroków bez celu a potem stanął u balustrady i spojrzał znów na rzekę — na tę rzekę, która byłaby mu dała majątek, gdyby nie... gdyby...
— Co to za wstrętny łotr! — powiedział.
Był sam, ale mówił głośno, jakby pod wpływem jakiejś pochłaniającej myśli.
— Co za łotr! — mruknął znowu.
Rzeka była teraz ciemna; leżał na niej szkuner, czarny, samotny, o wdzięcznej sylwetce i dwóch cienkich masztach, które strzelały ukośnie w górę dwiema delikatnemi linjami. Wieczorny cień wspinał się na drzewa z gałęzi na gałąź, aż wreszcie długie promienie słońca biegnącego od zachodniego horyzontu śmignęły lekko nad najwyższemi gałęźmi, a potem wzniosły się między spiętrzone chmury, które rozpaliły się ostatnim rumieńcem i sposępniały. Nagle światło znikło, jakby zagubione w pustym ogromie błękitu. Słońce zaszło; lasy zmieniły się w prostą ścianą bezkształtnej czerni. Nad niemi, na skraju zapóźnionych chmur, pojedyńcza gwiazda migotała od czasu do czasu, przesłaniana szybkim lotem wysokich, niewidzialnych oparów.
Almayer usiłował zwalczyć dręczący go niepokój. Za jego plecami kręcił się Ali, nakrywając do kolacji, i Almayer wsłuchiwał się z dziwną uwagą w odgłosy jego