Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/147

Ta strona została skorygowana.

krzątaniny — krótki, suchy stuk talerza postawionego na stole, dźwięk szkła, metaliczny brzęk noża i widelca. Malaj odszedł. Teraz znów wraca. Zaraz się odezwie; i Almayer, mimo ważności pochłaniających go myśli, czekał na spodziewane słowa. Usłyszał je wymówione po angielsku mozolnie i wyraźnie:
— Kolacja podana!
— Dobrze — rzekł krótko Almayer. Nie poruszył się. Siedział wciąż w zadumie tyłem do stołu, na którym Ali postawił zapaloną lampę. Rozmyślał, gdzie może być teraz Lingard? Prawdopodobnie na statku Abdulli, w połowie drogi rzeką ku morzu. Wróci pewno za jakie trzy dni — może i prędzej. A wtedy? Wtedy trzeba będzie wyprowadzić szkuner na morze, gdy zaś statek odpłynie, obaj — on i Lingard — pozostaną tu sam na sam z nieustanną myślą o tamtym człowieku znajdującym się tak blisko. Co za dziki pomysł by go tam nazawsze uwięzić. Nazawsze! Cóż to znaczy — zawsze? Może rok, może dziesięć lat. Niesłychane! Trzymać go tam przez dziesięć lat — a może i dwadzieścia! Willems mógł żyć więcej niż dwadzieścia lat. A przez ten czas trzeba będzie nad nim czuwać, żywić go, pilnować. Tylko Lingardowi mogło coś podobnego przyjść na myśl. Dwadzieścia lat! Dajmy na to mniej; w niespełna dziesięć lat zdobędą majątek i wyjadą z Sambiru; udadzą się najpierw do Batawji — tak, do Batawji — a potem do Europy. Oczywiście do Anglji. Lingard będzie chciał jechać do Anglji. A czy zostawią tutaj tego człowieka? I jak on będzie za dziesięć lat wyglądał? Pewnie bardzo staro. A niech go licho weźmie. Nina skończy wtedy piętnaście lat. Będzie bogata i bardzo ładna, a on sam nie będzie jeszcze taki stary...
Almayer uśmiechnął się, patrząc w noc.