Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

— Ten łajdak — warknął Almayer między dwoma kęsami.
Ali stał sztywno, wyprostowany, z twarzą obojętną, ze wzrokiem utkwionym w noc, co się cisnęła naokoło małego kręgu światła jaśniejącego na stole, na szklance, na butelce i na głowie Almayera, który pochylał się nad talerzem, poruszając szczękami.
... Wspaniały człowiek, ten Lingard — ale nigdy nie wiadomo co mu przyjdzie do głowy. Wszyscy wiedzą, że zastrzelił kiedyś białego człowieka za przewinienie daleko mniejsze niż to co zrobił Willems. Mniejsze?... Ależ za nic poprostu! Nie był to nawet osobisty zatarg Lingarda. Chodziło o jakiegoś Malaja wracającego z pielgrzymki z żoną i dziećmi. Temu Malajowi porwano kogoś, czy obrabowano go, czy coś w tym rodzaju. Głupia historja, stara jak świat. A teraz Lingard wybrał się do Willemsa — i nic. Wrócił, mówiąc Bóg wie co o swoim więźniu, ale jedno z drugiem niewiele opowiedział. Co mu ten Willems nagadał? Co zaszło między nimi? Stary widać ma coś na myśli, kiedy nic temu łotrowi nie zrobił. A Joanna! Jak nic starego omota. Napewno. I wtedy Lingard może Willemsowi przebaczy. Nie, to niemożliwe! Ale wyrzuci na nich moc pieniędzy. Stary zawzięty jest w nienawiści lecz wierny w przywiązaniu. Zna tę bestję Willemsa od dziecka. Upłynie jakiś rok i pogodzą się. Wszystko jest możliwe: czemu Lingard nie rzucił się odrazu na Willemsa i nie zabił kanalji? Byłoby to podobniejsze do Lingarda...
Almayer położył nagle łyżkę, odepchnął talerz i rozparł się w krześle.
... Niebezpieczna historja. Stanowczo niebezpieczna. Almayer ani myśli dzielić się z kimkolwiek pieniędzmi Lingarda. Pieniądze Lingarda są poniekąd pieniędzmi