Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

— Sprzątnąć! — wybuchnął Almayer z niezrozumiałem rozjątrzeniem. — Idź do djabła razem z twojem sprzątaniem. Bałwan! Gaduła! Chelakka! Precz!
Pochylił się naprzód, patrząc ze złością na zaufanego sługę, poczem zasiadł się znów głęboko, a ręce jego zwisły z obu stron krzesła. Siedział bez ruchu pogrążony w tak wielkiem skupieniu, taki pochłonięty myślami, że wszelki wyraz znikł z jego twarzy jakby wpatrzonej w próżnię.
Ali sprzątał ze stołu. Położył niedbale szklankę na zatłuszczonym półmisku, rzucił nań łyżkę i widelec, a potem wsunął talerz między resztki jedzenia. Wziął półmisek, wetknął butelkę pod pachę i odszedł.
— Hamak! — krzyknął za nim Almayer.
Ada! Zaraz wrócę — odpowiedział Ali ode drzwi obrażonym tonem, oglądając się przez ramię... Przecież nie mógł jednocześnie wieszać hamaka i sprzątać ze stołu. Ya wa! Każdy biały jest taki sam. Oni chcą żeby wszystko robić naraz. Jak dzieci...
Niewyraźny pomruk jego zrzędzenia oddalił się i zamarł razem z cichemi krokami bosych nóg w ciemnym korytarzu.
Przez jakiś czas Almayer siedział bez ruchu. Myśli jego pracowały nad ważnem postanowieniem, i zdawało mu się że wśród głuchej ciszy domu rozlegają się odgłosy tej pracy, jakby dokonywał jej zapomocą młotka. Gdzieś nisko w piersi czuł uderzenia, słabe, głębokie, niepokojące, a jednocześnie zdawał sobie sprawę z głuchego stukotu w uszach, urywanego i szybkiego. Niekiedy powstrzymywał bezwiednie oddech zbyt długo, a potem dla ulżenia sobie oddychał głębiej, wypuszczając powietrze z tępym świstem przez ściągnięte wargi. Lampa rzucała fragment oświetlonego kręgu na podłogę, gdzie