Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

wystawały z pod stołu wyciągnięte stopy Almayera, sztywne, sterczące jak nogi trupa; kamienna jego twarz o nieruchomych oczach byłaby też wyglądała jak martwa, gdyby nie jej wyraz świadomy choć oderwany — wyraz twardy, tępy, zastygły kogoś, kto wprawdzie nie umarł, ale jest przytłoczony próchnem i zgnilizną egoistycznych myśli, podłego lęku, samolubnych pragnień.
— Ja to zrobię!
Almayer nie zdawał sobie sprawy że mówi głośno, póki nie usłyszał dźwięku własnych słów. Przestraszyło go to. Podniósł się. Stał nieruchomo z ręką wspartą o brzeg stołu, z wysuniętą nogą, z rozchylonemi wargami, i rozmyślał że nie jest bezpiecznie wywodzić w pole Lingarda. Ale trzeba ryzykować. Innej drogi nie widzi. I trzeba powiedzieć Joannie. Ona ma trochę rozsądku. Gdybyż byli już o tysiąc mil! O sto tysięcy mil. Tak. A jeśli się nie uda? Jeśli ona Lingardowi wszystko wypaple? Wygląda na głupią. Ale nie; chyba uciekną. A jeśli uciekną, to czy mu Lingard uwierzy? Uwierzy. Almayer nigdy przed nim nie kłamał. Chociaż niewiadomo... Może i nie uwierzy... „Muszę to zrobić. Muszę!“ przekonywał siebie głośno.
Przez długi czas stał nieruchomo, zapatrzony w próżnię, jakby śledził prawie niedostrzegalne drganie czułej wagi, która uspokajała się zwolna.
Na lewo od niego, w bielonej ścianie domu stanowiącej tył werandy, były zamknięte drzwi. Wymalowane na nich czarne litery głosiły że tutaj znajduje się biuro Lingarda i Sp. Sam Lingard umeblował to biuro, zbudowawszy dom dla przybranej córki i jej męża, a umeblował je z niezmierną rozrzutnością. Było tam biurko, obracające się krzesło, półki, ogniotrwała kasa; wszystko to miało dogodzić słabostkom Almayera, który uwa-