Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

drwiącym, czerwonym blaskiem, aż bliskie zachodu słońce porwało go niespodzianie — sprzątnęło z drogi nadciągającej nocy. I wkroczyła do pokoju noc nagła, nieprzenikniona, zalewając wszystko powodzią ciemności; noc chłodna i miłosierna; ślepa noc, która nic nie widziała, lecz słyszała kapryśne popłakiwanie dziecka, skrzyp łóżka, głębokie westchnienia Joanny — przewracającej się bezsennie z boku na bok, przejętej nieokreślonem poczuciem swej winy, pogrążonej w myślach o tym mężczyźnie władczym, jasnowłosym i silnym, może twardym, ale jednak jej mężu; jej zdolnym i pięknym mężu, z którym obeszła się tak okrutnie za radą złych ludzi — swych krewnych — oraz własnej matki, biednej, kochanej, wprowadzonej w błąd.
Dla Almayera obecność Joanny była ciągłem udręczeniem — niewidocznem lecz niewypowiedzianie dokuczliwem — i ciągłą, choć zwykle niemą przestrogą o grożącem niebezpieczeństwie. Almayer znał idjotycznie miękkie serce Lingarda, i wszystkich, którym stary żeglarz okazywał najlżejsze zainteresowanie, uważał temsamem za swoich wrogów. Bardzo był skłonny do uczuć tego rodzaju i w poufnych z sobą rozmowach pochwalał siebie często za czujność i zrozumienie sytuacji. W podobny sposób i z tych samych pobudek nienawidził wielu osób różnemi czasami. Ale do nikogo nie czuł takiej nienawiści, nikogo tak się nie lękał, jak nienawidził i lękał się Willemsa. Nawet po zdradzie Willemsa, która jak gdyby usunęła go poza obręb ludzkiego współczucia, Almayer nie dowierzał położeniu; jęczał w duchu za każdym razem gdy zobaczył Joannę.
We dnie widywał ją bardzo rzadko. Ale podczas krótkiego opalowego zmierzchu, albo w lazurowym półmroku gwiaździstych wieczorów, dostrzegał często przed