Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

kojnie i bacznie z jednej strony swoje trwogi i swoje pragnienia, z drugiej — groźne ryzyko kłótni z Lingardem... Tak. Lingard wpadnie w gniew. Będzie prawdopodobnie przypuszczał że Almayer przyłożył rękę do ucieczki Willemsa, lecz napewno nie pokłóci się z Almayerem o tych ludzi, kiedy już raz się wyniosą, kiedy pójdą do djabła w swą drogę. A przytem Almayer trzymał w ręku Lingarda przez Ninę. To dobrze. Willems więźniem! Co za przykrość! Jak gdyby można go tam było zatrzymać. Ucieknie napewno pierwszego lepszego dnia. Oczywiście. Takie położenie przeciągać się nie może. To jasne dla każdego. Dziwactwa Lingarda przechodzą wszelkie granice. Można zabić człowieka, ale nie trzeba go torturować. To prawie zbrodnia. Wynikają stąd troski i przykrości... Przez chwilę Almayer uniósł się gniewem na Lingarda. Miał do niego żal za swoją udrękę, za udrękę niepewności i trwogi; za zmuszenie jego, Almayera, trzeźwego, niewinnego człowieka, do takich przykrych wysiłków ducha — do poszukiwania jakiegoś wyjścia z idjotycznych sytuacyj stwarzanych przez Lingarda, przez bezsensowną czułostkowość jego niedopuszczalnych wybryków.
— A gdyby Willems umarł, wszystko byłoby w porządku — rzekł Almayer jakby do werandy.
Poruszył się zlekka, drapiąc nos w zamyśleniu i na chwilę puścił wodze fantazji; wyobraził sobie że siedzi skulony w wielkiej łodzi, znajdującej się — dajmy na to — o pięćdziesiąt jardów od przystani Willemsa. Na dnie łodzi leży strzelba. Nabita strzelba. Jeden z wioślarzy nawołuje a Willems odpowiada, ukryty w krzakach. Łotr jest podejrzliwy. Naturalnie. Potem wioślarz zaczyna machać kartką papieru, nagląc Willemsa aby zbliżył się do przystani i odebrał ważne polecenie.