Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/159

Ta strona została skorygowana.

„Od Radży Lauta!“ krzyczy Malaj w łodzi dobijającej do brzegu, i to Willemsa przyciąga. Chyba przyciągnie go? Oczywiście! Teraz Almayer widzi siebie: oto wyskakuje z łódki w odpowiedniej chwili, bierze na cel, pociąga za kurek — a Willems pada twarzą w wodę — ta świnia!
Wydało się Almayerowi że słyszy odgłos strzału. Dreszcz przebiegł go od stóp do głów... Jakie to proste!... Na nieszczęście... Lingard... Westchnął, potrząsnął głową. Szkoda. Niepodobieństwo. Ale niepodobna również Willemsa tam zostawić. Gdyby Arabowie znów go opanowali — naprzykład dla poprowadzenia wyprawy w górę rzeki! Bóg raczy wiedzieć jakieby zło z tego wynikło...
Szale stanęły nieruchomo, przeważając na stronę natychmiastowego czynu. Almayer podszedł bardzo blisko do drzwi biura, zastukał głośno i odwrócił głowę, jakby się przeląkł na chwilę tego co zrobił. Poczekawszy trochę, przyłożył ucho do drzwi i słuchał. Cisza. Przybrał miły wyraz twarzy, nasłuchując wciąż i pomyślał: „Słyszę ją. Chyba płacze. Zdaje się że zgłupiała do reszty, płacze dzień i noc, odkąd zacząłem ją przygotowywać do wiadomości o śmierci męża — jak mi Lingard przykazał. Ciekawym co ona myśli. To zupełnie patrzy na ojca, żeby kazać mi wymyślać Bóg wie poco te wszystkie historje. Z dobroci. Ładna mi dobroć! Cóż u djabła!... Przecież ta kobieta nie jest głucha.
Zastukał znowu i rzekł przyjaźnie, uśmiechając się z życzliwością do zamkniętych drzwi:
— To ja, proszę pani. Chciałbym z panią pomówić. Mam... mam... ważne wiadomości.
— Co takiego?
— Wiadomości — powtórzył wyraźnie Almayer. —