Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/164

Ta strona została skorygowana.

Bandżer i jego bracia są właśnie ludźmi jakich mu trzeba. Byli to morscy Cyganie i mogli zniknąć, nie zwracając niczyjej uwagi; a gdyby wrócili, nikomuby się nie śniło — a najmniej ze wszystkich Lingardowi — zasięgać u nich języka. Przytem nie byli niczem związani z tem co się działo w Sambirze — nie należeli do żadnego stronnictwa — nie będą sobie zdawać sprawy z niczego.
Zawołał głośno: „Proszę pani!“
Joanna ukazała się szybko, zaskoczyła go niemal, rzekłbyś wyłoniła się z podłogi po drugiej stronie stołu. Przedzielała ich lampa; Almayer odsunął ją na bok i spojrzał, siedząc na Willemsową. Płakała. Płakała spokojnie, cicho, nieustannym potokiem łez, które nie sączyły się kroplami, ale jakby płynęły z pod powiek jasną strugą, zalewając równocześnie całą twarz, policzki i brodę, połyskującą w świetle wilgocią. Plecy i barki Joanny wstrząsały się raz po raz od konwulsyjnych, bezgłośnych łkań, a po każdym spazmatycznym szlochu jej żałosna, niewielka głowa obwiązana czerwoną chustką drżała na długiej szyi, pod którą koścista ręka przytrzymywała włożoną pośpiesznie suknię.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Almayer.
W odpowiedzi rozległ się niewyraźny dźwięk, który zabrzmiał jak słaby, bardzo daleki, ledwie słyszalny krzyk śmiertelnej rozpaczy. Łzy jej płynęły dalej wśród głębokiej ciszy.
— Musi pani zrozumieć, że powiedziałem pani to wszystko bo jestem jej przyjacielem — prawdziwym przyjacielem — rzekł Almayer, popatrzywszy na nią chwilę z jawnem niezadowoleniem. — Pani, jego żona, powinna zdać sobie sprawę jakie mu grozi niebezpie-