Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

czeństwo. Pani wie, kapitan Lingard to straszny człowiek.
Wybełkotała, pociągając nosem wśród szlochów.
— Czy... czy pan... mówi... teraz... teraz... prawdę?
— Daję na to słowo honoru. Przysięgam na głowę dziecka — zapewniał Almayer. — Musiałem panią oszukiwać przez wzgląd na kapitana Lingarda. Ale nie mogłem już tego znieść. Niech pani sobie uprzytomni co ja ryzykuję, mówiąc to pani — gdyby się kiedy Lingard dowiedział! A poco to robię? Z czystej przyjaźni. Kochany Piotr był moim kolegą w Makassarze, przed laty, uważa pani.
— Co ja mam robić... co ja mam robić! — wykrzyknęła słabym głosem, rozglądając się na wszystkie strony, jakby nie mogła się zdecydować w którą stronę ma pobiec.
— Musi pani dopomóc mu do ucieczki, teraz, póki niema Lingarda. Mąż pani obraził Lingarda, a to nie są żarty. Lingard powiedział że go zabije. I zrobi to — rzekł Almayer z powagą.
Joanna załamała ręce.
— Ach, jaki to zły człowiek! Jaki zły, zły człowiek! — jęczała, kiwając się z boku na bok.
— Tak. Tak! on jest straszny — przytakiwał Almayer. — Nie powinna pani tracić ani chwili. No, czy mnie pani rozumie? Niech pani pomyśli o swoim mężu. O swoim biednym mężu. Jaki on będzie uszczęśliwiony! Ocali mu pani życie — dosłownie życie. Niech pani o tem pomyśli!
Przestała się kiwać i wtuliła głowę w ramiona, skrzyżowawszy ręce na piersi; patrzyła w Almayera błędnym wzrokiem, szczękając zębami, dzwoniąc zęba-