Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/166

Ta strona została skorygowana.

mi bardzo głośno, gwałtownie, bez przerwy, wśród głębokiej ciszy domu.
— O Matko najświętsza! — zawodziła. — O ja nieszczęśliwa! Czy on mi przebaczy? Ten biedny, ten niewinny człowiek. Czy on mi przebaczy? Ach panie, on jest taki surowy! Błagam, niech mi pan dopomoże!... Ja nie śmiem... Pan nie wie co ja mu zrobiłam. Ja nie śmiem! Ja nie mogę!... Boże, ulituj się nade mną!
Ostatnie słowa wykrzyknęła z rozpaczą. Gdyby obdzierano ją żywcem ze skóry, nie mogłaby słać do nieba skargi straszliwszej, boleśniejszej i bardziej rozdzierającej.
— Szsz! — syknął Almayer, zrywając się z krzesła. — Obudzi pani wszystkich tym krzykiem.
Szlochała dalej bezgłośnie; patrzył na nią w nieopisanem zdumieniu. Przyszło mu do głowy że może źle zrobił, zaufawszy jej i tak go to wytrąciło z równowagi, iż przez chwilę nie mógł zebrać myśli.
Wreszcie powiedział:
— Przysięgam pani — Willems jest w takiem położeniu, że powitałby z radością nawet djabła... niechże pani słucha uważnie... nawet djabła, gdyby ten djabeł czółnem do niego przyjechał. Chyba że bardzo się mylę — dodał szeptem. Potem rzekł głośno: — Jeśli pani posprzeczała się z mężem i chce się pogodzić, to zapewniam panią — przysięgam pani: teraz albo nigdy!
Miał wrażenie, iż zapał, z jakim dowodził, przekonałby każdego. Spostrzegł z zadowoleniem że Joanna jakby zaczynała rozumieć. Mówił dalej powoli:
— Niechże pani słucha. Ja nic zrobić nie mogę. Nie śmiem. Ale ot co pani powiem. Za jakie pięć minut przyjdzie tu pewien Bugis — pani rozumie po bugisku, bo pani jest z Makassaru. On ma duże czółno; zabierze