Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

ża pani. Daję tego dowód. To okropne ryzyko dla mnie, cała ta historja!
Joanna chwyciła rękę Almayera i zanim się spostrzegł, przycisnęła ją do ust.
— Pani Willems! Nie trzeba... Co też pani... — krzyknął zawstydzony Almayer, wyrywając rękę.
— Ach, pan taki jest dobry! — zawołała z nagłem uniesieniem. — Pan jest szlachetny... codzień się będę modliła... do wszystkich świętych... Będę...
— Niema za co... niema za co! — bąkał zmieszany Almayer, nie wiedząc dobrze co mówi. — Tylko niech się pani strzeże Lingarda... Bardzo mi miło że mogę... w pani ciężkiem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stół ich przedzielał; Joanna miała oczy spuszczone, a jej twarz w półcieniu nad lampą wyglądała jak przybrudzona rzeźba ze starej kości słoniowej, z bardzo, bardzo starej kości słoniowej, rzeźba o rysach zaostrzonych niepokojem. Almayer patrzył na Joannę z nieufnością, z nadzieją. Mówił sobie: „Jaka ona wątła! Dmuchnąłbym i jużby się przewróciła. Zdaje się że zaczyna rozumieć co ma zrobić, ale czy będzie miała dość siły to wykonać? Muszę teraz zdać się na los!
Gdzieś w głębi dziedzińca głos Alego zabrzmiał nagle, upominając z gniewem:
— Dlaczego zamknąłeś bramę, ty ojcze wszelkiego zła! I ty masz być stróżem? Jesteś tylko dzikusem. Czy ci nie powiedziałem że wrócę? Ty...
— Odchodzę, proszę pani — wykrzyknął Almayer. — Ten człowiek już tu jest z moim służącym. Niech pani zachowa spokój. Niech pani...
Usłyszał kroki dwóch ludzi na korytarzu i nie kończąc zdania, zbiegł szybko po schodach ku rzece.