Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

wszystkie inne budynki, do których zdoła bezpiecznie się dobrać. I zaczął nawoływać braci, zbliżając się do zrujnowanego szałasu.
— Świetnie! — mruknął pod nosem Almayer, wyjmując trochę jawajskiego tytoniu z szuflady w stole. — Gdyby teraz coś się wydało, jestem w porządku. Żądałem od tego człowieka żeby pojechał w górę rzeki. Nalegałem. Przyzna to sam. Doskonale.
Zaczął napychać porcelanową fajkę o długim wiśniowym cybuchu i wygiętym ustniku, ugniatając tytoń wielkim palcem i myśląc: „Nie. Więcej już jej nie zobaczę. Nie chcę. Puszczę ją dobry kawał naprzód, a potem rozpocznę pościg i wyślę łódź po ojca. Tak będzie najlepiej.
Zbliżył się do drzwi biura i rzekł, wyjmując fajkę z ust —
— Szczęść Boże pani. Proszę nie tracić czasu. Może pani przejść przez zarośla; tam płot jest zepsuty. Niech pani się śpieszy. Proszę nie zapominać że tu chodzi o... życie lub śmierć. I niech pani pamięta że ja nie wiem o niczem. Ufam pani.
Usłyszał wewnątrz pokoju jakby stuk opadającego wieka od skrzyni. Joanna uczyniła kilka kroków. Rozległo się westchnienie, głębokie, długie, a potem kilka słów, których nie zrozumiał. Oddalił się ode drzwi na palcach, kopnął pantofle w róg werandy i wszedł na korytarz, pykając z fajki; stąpał ostrożnie po lekko skrzypiących deskach i zwrócił się w lewo ku wejściu zasłoniętemu firanką. Był tam obszerny pokój. Na podłodze niewielka lampka od kompasu — dostała się tu przed laty z rupieciarni Błyskawicy — paliła się, zastępując nocną lampę. Światełko jej błyszczało ponuro wśród ciemności. Almayer podszedł do lampki, podniósł