Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

starły się nikłą niebieskawą chmurą nad jego głową; wyglądał jak pobożny wyznawca, mistyk zatopiony w ekstazie, wielbiący, oniemiały, porwany zachwytem — mistyk, który pali kadzidło przed ołtarzem dziecięcego bożka o zamkniętych oczach; przed czystym ołtarzem z mgły, ołtarzem małego bóstwa — co śpi, wątłe, bezsilne, nieświadome niczego.
Gdy Ali, obudzony przez głośny krzyk powtarzający raz po raz jego imię, wypadł, potykając się, z chaty, ujrzał wąską pręgę drżącego złota nad lasem i blade niebo o wyblakłych gwiazdach: oznaki zbliżającego się dnia. Jego pan stał przed drzwiami, powiewając kartką papieru i wołał wzburzony: „Prędko, Ali, prędko!“ Ujrzawszy Malaja, Almayer rzucił się ku niemu i wcisnął mu kartkę do ręki, rozkazując gniewnym tonem (Ali pomyślał że stało się coś okropnego), aby Ali w mig przygotował wielką łódź do podróży — natychmiast, natychmiast — i wyruszył po kapitana Lingarda. Podniecony Ali zaczął perswadować, zaraziwszy się obłędnym pośpiechem Almayera:
— Jeśli prędko jechać, lepsze czółno. Wielka łódź nie dogoni, taksamo jak małe czółenko.
— Nie! Nie! Weźmiesz wielką łódź! Ty bałwanie! Ty nędzniku! — ryknął Almayer, zupełnie jakby zwarjował. — Wołaj ludzi, prędko. Leć!
Ali zaczął biegać po podwórzu; otwierał kopnięciem drzwi chat i wsadzał głowę do środka, wrzeszcząc straszliwie; w miarę jak przelatywał od chaty do chaty, wychodzili zaspani, dygocący ludzie i gapili się na niego, skrobiąc się po żebrach w apatycznem oszołomieniu. Bardzo było trudno wprawić ich w ruch. Minęła dobra chwila nim przestali przeciągać się i dygotać. Kilku z nich chciało coś zjeść. Jeden oświadczył że jest cho-