Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

ry. Nikt nie wiedział gdzie się ster zawieruszył. Ali latał na wszystkie strony, rozkazując, lżąc, popychając to jednego, to drugiego, i zatrzymując się niekiedy aby załamać prędko ręce i jęknąć, ponieważ wielka łódź była znacznie mniej szybka od najgorszego z czółen, a pan nie chciał wcale słuchać jego perswazyj.
Almayer zobaczył nareszcie że łódź rusza; ludzie wiosłowali niedbale, zziębnięci, głodni, nadąsani. Stał na pomoście i śledził jak płynęli w dół rzeki. Był wówczas już jasny dzień i na niebie nie dostrzegało się najmniejszej chmurki. Almayer poszedł na chwilę do siebie. Wśród jego domowników panował rozruch; wszystkich zdumiało dziwne zniknięcie kobiety z plemienia Sirani, która zabrała dziecko i zostawiła rzeczy. Almayer nie odezwał się do nikogo, zabrał rewolwer i wrócił nad rzekę. Wskoczył do małego czółenka i sam zaczął wiosłować, kierując się w stronę szkunera. Posuwał się bardzo wolno, ale gdy dotarł do szkunera i zaczął obwoływać cichy statek, przybrał ton i wygląd człowieka, który śpieszy się bez pamięci.
— Hej tam na szkunerze! Hej na szkunerze! — krzyczał.
Szereg obojętnych twarzy pojawił się nad nadburciem. Po chwili jeden z Malajów, człowiek o wełnistej czuprynie, rzekł:
— Tuanie!
— Wołajcie oficera, oficera! Wołaj go, stewardzie! — rzekł Almayer w podnieceniu, chwytając gwałtownie rzuconą przez kogoś linę.
Nim upłynęła minuta, wychylił głowę porucznik. Spytał, zaskoczony —
— Czem mogę panu służyć, panie Almayer?
— Niech pan zaraz spuści gik, panie Swan — na-